Nie zgadzam się do końca z przedmówcą. Z tym, że na studia doktoranckie dostają się niemal wszyscy aplikujący – zgadzam się. Czysta kalkulacja dla Uczelni. Ale uwaga: ilu z nich dotrwa do końca studiów? Olu z nich zrobi doktorat? U mnie na roku jest jedna dziewczyna, która idzie jak burza. Na czwartym roku obroni się… Nie lada wyczyn. Natrzaskała publikacji. Nie jedną, dwie. Kilkanaście. Jeździ na konferencje. Widać, ze to czuje, że jej to daje frajdę. Powiedziałbyś „gówniara”…za robienie dr zabrała się zaraz po mgr. Napisanie pracy doktorskiej to nie wszystko. Każdy kto choć troszkę siedzi w temacie wie, że to również bywanie na konferencjach, sympozjach i…pisanie artykułów (recenzowanych). Co by nie napisała, wszystko jej akceptują. Ludzie u mnie na roku walczą z jednym artykułem….a ona ma ich kilkanaście. Także robić studia doktoranckie można. Można je również skończyć. Ale ich uwieńczenie obroną doktoratu to już rzadkość…. Do robienia doktoratu nadają się wyłącznie ludzie, którzy to czują. Kolejna rzecz. Nawet jeżeli jest tak jak piszesz i zatrudnia się „doktorów-młotków”, to życie uczelniane ich zweryfikuje i wylecą „na kopach” tak szybko, jak ich przyjęto. Praca na uczelni to nie tylko wykłady. To kontynuacja tego co się robi m.in. w czasie pisania doktoratu…publikacje, wyjazdy, badania….rozwój, rozwój, rozwój…
Nie mogę się zgodzić z treścią artykułu. Jako osoba już dawno po doktoracie i znająca na co dzień akademickie środowisko dostrzegam, że o ile jakieś 10 lat temu, kiedy 4-letnie studia doktoranckie były rzadkością, trafiali na nie solidni i ambitni studenci, a promotorami byli profesorowie zwyczajni, którzy dbali o poziom powstających pod ich opieką dysertacji – o tyle w miarę upowszechniania, wreszcie umasowienia takich studiów w mniejszych i większych uczelniach powstaje coraz więcej grup seminaryjnych, zaś promotorem może zostać każdy doktor habilitowany. Toteż zostają nimi nawet osoby znane z kiepskich prac naukowych i co najmniej luźnego stosunku do zajęć dydaktycznych. Co do studentów – w ubiegłym roku na niektórych kierunkach w UR dostali się na doktoranckie praktycznie WSZYSCY chętni studenci! Kto chciał. Także ci, którzy przed magisterką ciągnęli na trójkach, z rzadkimi czwórkami. Znam ja promotorów „nowego typu”, którzy czytają doktoraty tylko w niedużych fragmentach. Znam prace wychodzące z poważnymi nieraz błędami. Znam wreszcie młodych doktorów, którzy robią błędy ortograficzne, reprezentują bardzo skromny zasób wiedzy i mają problemy z ładnym wysłowieniem się.
Niestety, kiedy coś staje się masowe, degraduje się – to naturalny proces. Tak też od kilku lat dzieje się ze studiami doktoranckimi. Jak niegdyś obserwowaliśmy produkcję magistrów (to trwa nadal), tak teraz zaczynamy obserwować produkcję doktorów. Autor artykułu, który tak chwali kompetencje i solidność takich wyborów, musi mieć w pamięci doświadczenia co najmniej sprzed 10 lat. Wtedy jeszcze tak było…
18 stycznia, 2014 at 9:37 pm
Olga
Nie zgadzam się do końca z przedmówcą. Z tym, że na studia doktoranckie dostają się niemal wszyscy aplikujący – zgadzam się. Czysta kalkulacja dla Uczelni. Ale uwaga: ilu z nich dotrwa do końca studiów? Olu z nich zrobi doktorat? U mnie na roku jest jedna dziewczyna, która idzie jak burza. Na czwartym roku obroni się… Nie lada wyczyn. Natrzaskała publikacji. Nie jedną, dwie. Kilkanaście. Jeździ na konferencje. Widać, ze to czuje, że jej to daje frajdę. Powiedziałbyś „gówniara”…za robienie dr zabrała się zaraz po mgr. Napisanie pracy doktorskiej to nie wszystko. Każdy kto choć troszkę siedzi w temacie wie, że to również bywanie na konferencjach, sympozjach i…pisanie artykułów (recenzowanych). Co by nie napisała, wszystko jej akceptują. Ludzie u mnie na roku walczą z jednym artykułem….a ona ma ich kilkanaście. Także robić studia doktoranckie można. Można je również skończyć. Ale ich uwieńczenie obroną doktoratu to już rzadkość…. Do robienia doktoratu nadają się wyłącznie ludzie, którzy to czują. Kolejna rzecz. Nawet jeżeli jest tak jak piszesz i zatrudnia się „doktorów-młotków”, to życie uczelniane ich zweryfikuje i wylecą „na kopach” tak szybko, jak ich przyjęto. Praca na uczelni to nie tylko wykłady. To kontynuacja tego co się robi m.in. w czasie pisania doktoratu…publikacje, wyjazdy, badania….rozwój, rozwój, rozwój…
2 marca, 2013 at 11:28 pm
Konrad
Nie mogę się zgodzić z treścią artykułu. Jako osoba już dawno po doktoracie i znająca na co dzień akademickie środowisko dostrzegam, że o ile jakieś 10 lat temu, kiedy 4-letnie studia doktoranckie były rzadkością, trafiali na nie solidni i ambitni studenci, a promotorami byli profesorowie zwyczajni, którzy dbali o poziom powstających pod ich opieką dysertacji – o tyle w miarę upowszechniania, wreszcie umasowienia takich studiów w mniejszych i większych uczelniach powstaje coraz więcej grup seminaryjnych, zaś promotorem może zostać każdy doktor habilitowany. Toteż zostają nimi nawet osoby znane z kiepskich prac naukowych i co najmniej luźnego stosunku do zajęć dydaktycznych. Co do studentów – w ubiegłym roku na niektórych kierunkach w UR dostali się na doktoranckie praktycznie WSZYSCY chętni studenci! Kto chciał. Także ci, którzy przed magisterką ciągnęli na trójkach, z rzadkimi czwórkami. Znam ja promotorów „nowego typu”, którzy czytają doktoraty tylko w niedużych fragmentach. Znam prace wychodzące z poważnymi nieraz błędami. Znam wreszcie młodych doktorów, którzy robią błędy ortograficzne, reprezentują bardzo skromny zasób wiedzy i mają problemy z ładnym wysłowieniem się.
Niestety, kiedy coś staje się masowe, degraduje się – to naturalny proces. Tak też od kilku lat dzieje się ze studiami doktoranckimi. Jak niegdyś obserwowaliśmy produkcję magistrów (to trwa nadal), tak teraz zaczynamy obserwować produkcję doktorów. Autor artykułu, który tak chwali kompetencje i solidność takich wyborów, musi mieć w pamięci doświadczenia co najmniej sprzed 10 lat. Wtedy jeszcze tak było…